Ten wpis noszę w sobie w zasadzie od pierwszego roku studiów na WA PW, a ściślej od jednego z wykładów. Nie zdradzę wykładowcy, ani tytułu, powiem jednak, że wpis ten to zarazem jeden z dwóch, w których bez pardonu będę walił swoje koleżanki i kolegów architektów po głowach. By się wreszcie obudzili 🙂
Poranna kawka z Kubą
Bezpośrednią podnietą do napisania go była ostatnia kawka z Kubą, partnerem w pracowni architektonicznej, której mam przyjemność być współwłaścicielem. Mój rozmówca ma na plecach sporo więcej doświadczenia i życiowego, i architektonicznego, dlatego bardzo ciekaw byłem co powie na moją teorię. Ku mojemu zdziwieniu – nie miał takich przemyśleń, ale poraziła go ich trafność. Twierdzę bowiem, że architekci, to bardzo biedny gatunek ludzi, który cierpi na cztery główne kompleksy.
Kompleks nr 1: Inżynierowie
Pierwszy kompleks w głowach adeptów architektury rodzi się wówczas, gdy orientują się, że nikt poza babcią – a już na pewno żaden absolwent innego wydziału Polibudy – nie uważa ich za inżynierów. No bo jak można uważać za inżyniera kogoś, kto nie potrafi liczyć, a algorytm myli z logarytmem?
Oczywiście cwaniaka można zgrywać przed babcią aż do pogrzebu, ale serce płacze. Dlatego architekci w zderzeniu z butnymi inżynierami, piwnicznymi nerdami całek i różniczek idą w mit artysty.
Kompleks nr 2: Artyści
Jednak z artystami też mają problem. Bo prawdziwy artysta po pierwsze może być od architekta bardziej leniwy, po drugie ma w swojej pracy zawodowej więcej swobody. Architekt nawet gdy trzaska akwarelkę z jednym zamkniętym okiem spętany jest perspektywą trójzbieżną i ma skłonność kreskować światłocień jak ploter.
No i na dodatek malarze i rzeźbiarze potrafią więcej wypić.
Kompleks nr 3: Humaniści
Z humanistami też jest problem, bo choć odsetek ćwierćinteligentów tam również wybija ostatnimi czasy sufity, to jednak trochę ci goście z uniwerku czytają książek i mają przynajmniej o czym rozmawiać i snobować się na to bliżej niezrozumiałymi pretensjami intelektualnymi. Architekt zazwyczaj ostatnią książkę czytał przed maturą, a to i tak było najczęściej omówienie lektury. Dlatego ilekroć architekt sięgnie po jakąkolwiek książkę na temat filozofii, albo nie daj Bóg – socjologii – puszy się jak paw i przez najbliższych 10 lat rozgłasza jaki to kamień filozoficzny posiadł, który tłumaczy mu wszystko na świecie, a swoje decyzje estetyczne uzasadnia tą książką, choćby to nie miało żadnego ze sobą związku.
Kompleks nr 4: Białe kołnierzyki
Ten kompleks jest oczywisty. Architekt czuje się upośledzony z definicji względem ludzi w garniturach pędzących do swych biur klasy A++ z ekologicznymi kubkami z kawą. Widzi w nich kapłanów pieniądza i tajemnej wiedzy na temat wykresów giełdowych oraz Excela, dzięki którym w magiczny sposób od czasu do czasu wpada do pracowni jakieś tłustsze zamówienie.
Kompleks 5: Brak demiurga
Gdzie nie spojrzeć, tam powody do smutku i mnożące się kompleksy. Więc jak jest na budowie, w tym mateczniku, gdzie śmiała wizja naszego wizjonera, Wernyhory przestrzeni, demiurga kreującego masom warunki bytowania przeistacza się z komputerowego modelu w dumny pomnik trwalszy niż ze spiżu? Otóż, tu jest jeszcze gorzej!
Salka konferencyjna pracowni i budowa to miejsca, gdzie nasz Le Corbusier XXI wieku orientuje się, że więcej do powiedzenia na temat jego projektu ma inwestor Janusz, który nie widzi różnicy między żelbetem a żelbetonem i betonem a cementem, a który nie mówi o niczym innym, niż o PUMach . Że więcej do gadania na budowie ma biały kołnierzyk, który przywiózł katalogi nowych rozwiązań, by sprzedać je wykonawcy, albo urzędnik, który z naszego kreatora robi raczej zbieracza kwitów i producenta dokumentacji, a szeregowy robotnik – jak zawsze zresztą ma pana architekta, który wszystko źle zaprojektował w głębooookim poważaniu.
A wszystko to ma później odzwierciedlenie na fakturze, która nijak nie chce zapewnić oddechu z miesiąca na miesiąc. Po prostu dramat.
To be continued…