Zanim przedsiębiorca zdecyduje się na udział w którejkolwiek formie zorganizowanego i zinstytucjonalizowanego networkingu, musi przemyśleć wiele rzeczy i rozwiązać co najmniej kilka dylematów. Dla niektórych istotną rzeczą jest to, by nie trafić między rekiny, dla innych z kolei – byb uniknąć kolejnego biznesowego ZBoWiDu, albo kolejnych imienin u cioci. Dobra grupa networkingowa to ani jedno, ani drugie, choć przed staniem się jednym, albo drugim musi nieustannie się bronić. Dziś powiem o cioci i jej imieninach. Łaczałt.

Dobra atmosfera

Impreza u cioci charakteryzuje się dobrą atmosferą. Znamy ją nie tylko ze słynnego szlagieru Szwagierkolaski (na wypadek, gdyby gimby nie znały, wklejam poniżej player):

ale także z życia.

Zawsze to miło jest się spotkać po latach z ludźmi, z którymi łączą nas czasem wspomnienia z dzieciństwa, czasem z wczesnej młodości, a czasem po prostu wspólne wspomnienia o wielkim – świętej pamięci już – wuju Leonie, albo cioci Zeni. Jest miło i choćby wujek Leon według wszelkich kryteriów, był po prostu regularnym alkoholikiem i nadawał się w najlepszym razie do grupy AA, a w najgorszym – do zaszycia esperalem, to jednak jest to nasz wuj Leon i dopóki nie trzeba będzie go wynieść z imienin na desce, by odpoczął za stodołą, nie popsuje nam swoimi wyskokami dobrej atmosfery.

Czy dobra atmosfera jest zła?

Nie. Dobra atmosfera to niewątpliwy składnik wartości, które dostarczać powinna dobra grupa networkingowa, jednak nie wolno zapominać o tym, by miała ona swój fundament w merytoryce. Do rodziny należy się z racji urodzenia we wspólnocie, czyli z racji więzów krwi, natomiast do grupy networkingowej, a w Towarzystwach Biznesowych kładziemy na to szczególny nacisk – należy się dopiero dzięki spełnieniu odpowiednich kryteriów merytorycznych i jakościowych. Dobra atmosfera, jej przeakcentowanie i postawienie na pierwszym miejscu potrafi czasem być źródłem sytuacji analogicznych do opisanej wyżej.

Myślimy sobie później tak:

Wprawdzie jednym z naszych Członków jest Roman, który ma problem z terminowym regulowaniem należności, albo dostarczaniem odpowiedniej jakości usług swoim klientom – ale to nasz Roman. Nikt tak jak on nie śpiewa kolęd na spotkaniu opłatkowym, nikt tak jak on nie śmieszkuje na grupie na fejsbuku, nikt wreszcie jak on – nie narzeka na jakość jajecznicy w hotelu (za którą zresztą jeszcze nie zapłacił, bo od pół roku jest problem z płatnością za śniadanie, ale nic to).

Opisałem zupełnie teoretyczny, ale skrajny przypadek. Stanowi on zagrożenie, które wprost bierze się z pomylenia hierarchii celów i wzięcia dobrej atmosfery za cel, nie zaś za narzędzie do jego wypracowania.

Szansa i zagrożenie

Dobra atmosfera jest więc zarówno szansą, jak i zagrożeniem. Gdy ona jest – łatwiej jest ludziom przejść do robienia biznesu, łatwiej jest im się nawzajem otworzyć, w dobrej atmosferze także o wiele łatwiej też sobie nawzajem doradzić, czy uczyć się nawzajem na swoich błędach. Dobra atmosfera zdecydowanie pomaga.

Jest ona jednak także zagrożeniem, bo gdy postawi się ją na piedestale, wówczas potrafi – czasem krok po kroczku, niezauważenie – prowadzić grupę od ideału grupy networkingowej, aż w najgorsze rejony grupy… kumoterskiej. Kumoterskiej, bo właśnie w strukturach kumoterskich, nie mówiąc już o mafijnych, bardziej niż meritum, liczy się podział na naszych i onych. To w grupie kumoterskiej rekomendujemy ludzi tylko ze względu na własną z tego korzyść, a nie obopólną korzyść rekomendowanego i odbiorcy rekomendacji. Pisałem o tym w Dlaczego networking nie działa?, ale nie przytoczę teraz cytatu, bo w pociągu nie mam książki pod ręką, a na wyrywki jeszcze nie znam 😉

Nieubłagany cykl, czyli byznes yz byznes

Napisałem we wstępie, że każda grupa networkingowa walczy o to, by nie stać się swoją karykaturą w dowolny sposób. I można powiedzieć, że jest to zjawisko naturalne. Jednak gdy tylko dobra atmosfera zostanie postawiona na piedestale, wówczas nieubłaganie rozpoczyna się pewien cykl, sekwencja zdarzeń, która ostatecznie prowadzi do rozpadu. Polega ona na tym, że chwilę po postawieniu dobrej atmosfery na piedestale, wszyscy są z tego faktu zadowoleni. Liderzy – bo nie trzeba dbać o to, by członkowie grupy odnosili korzyści z uczestnictwa w niej, członkowie zaś – bo ostatecznie networking to ciężka robota, a nikt nie lubi ciężko pracować, za wyjątkiem pracoholików, etc. Na początku jest to dobra zmiana.

Pierwsze symptomy choroby

Jednak z czasem, upada proces wzrostu grupy poprzez przyciąganie. Pojawiają się na jej spotkaniach goście, którzy jednak nie decydują się na dołączenie. Nikomu to zrazu nie przeszkadza, bo widocznie ktoś do nas nie pasował, tacy jesteśmy fajni i zżyci, że nawet nie będziemy po nim płakać. Rozpoczyna się etap kiszenia we własnym sosie. Dla wielu jest to miły proces, szczególnie jeśli toczy się w gronie przyjaciół. Upada równolegle dyscyplina, więc autoprezentacje zaczynają być o wszystkim, przestajemy pilnować czasu, spotkania wydłużają się w nieskończoność. Cały czas jesteśmy z tego zadowoleni – często nawet się tym chlubimy, bo to nasza wyjątkowość, a nie pewien błąd w sztuce i objaw choroby.

Erozja

Następnym krokiem jest powolny proces wykruszania. Odszedł ten i ów, grupa trochę się zmniejszyła, ale na szczęście oni odeszli nie dlatego, bo chcieli, ale dlatego, że u jednego w firmie kryzys, u drugiego narodziny czwartego dziecka, albo ciężka ciąża u żony i konieczność podjęcia nowych obowiązków w domu. Różne są powody, jednak żadne prawdziwe – bo przecież w warunkach tak dobrej atmosfery, która stała się celem sama w sobie, ten kto będzie chciał ją niszczyć, przerwać ów miły sen, jest gorszy od owego nuworysza, który na eleganckim balu puszcza bąka. Tym samym upada szczerość, ale w trosce o dobrą atmosferę.

Rajd po równi pochyłej

W tym momencie sprawy przyspieszają. Grupa nie przyciąga nowych ludzi, traci obecnych i zaczyna się proces szukania winnych. Winni są wszyscy. Organizacja, bo pobiera za wysokie opłaty. Networking, bo nie działa. Wszyscy są winni, poza nami samymi, którzy zamieniliśmy grupę networkingową, miejsce, gdzie wspólnie pracujemy nad swoimi biznesami, w ciepłe, przytulne imieniny u cioci, na których nie wypada rozmawiać o kasie, ani ty bardziej za udział w nich płacić.
Chwilę później następuje śmierć grupy, bo na koniec dnia mąż albo żona uczestnika zadaje bolesne pytanie: Dobra, ale co to nam daje? Sama dobra atmosfera nie jest tyle warta.

Co robić, jak żyć?

Cytując dramatyczne pytanie polskiego hodowcy papryki, odpowiem bardzo prosto. Ceń i pracuj nad dobrą atmosferą w swojej grupie networkingowej. Bój się jednak jak ognia, gdy Wasze spotkania staną się imieninami, a Ty i większość innych uczestników stracicie z oczu cel tych spotkań. Będzie to oznaczać, że orkiestra, która Wam przygrywa to już nie kapela Staśka Wielanka, tylko orkiestra z Titanica. I choćbyś zaklinał rzeczywistość, że w Waszym przypadku to będzie inaczej, bo Wy (tu wpisz region z którego się wywodzisz), jesteście inni od reszty świata – to będzie tak samo. Albo zaliczycie poważny kryzys, albo padniecie.

Wejdź do niezwykłego świata Macieja Gnyszki
i zobacz, jak 
robić networking w jego stylu!

Zapisz się na mój e-dziennik
Maciej Gnyszka Daily