Nie pamiętam już kto mi tę historię opowiedział, ale bawi mnie ona już kolejny rok, więc muszę się z Wami nią podzielić. Jest sierpień i w najbliższym tygodniu sam obchodzę rocznicę ślubu, więc temat zdecydowanie na czasie. Rzecz działa się na warszawskiej Pradze…
Peerel
Jak być może wiecie, w peerelu nie było ślubów konkordatowych i jeśli było się katolikiem, musiało się osobno brać ślub państwowy, osobno ten prawdziwy. Dziś – dzięki konkordatowi jest nieco inaczej – państwo uznaje ślub zawarty w instytucji religijnej i sankcjonuje go prawnie, jeśli dostanie na ten temat dokumenty.
Wśród wierzących było tak, że szło się na ślub i ślub cywilny, czyli trochę jak ze sprawiedliwością i sprawiedliwością społeczną – to drugie jest takim udawanym tym pierwszym, podobnie jak demokracja i demokracja ludowa. No nic – teraz już wiecie w zamierzchłych czasach, gdy w Warszawie stał jeden cywilny komputer, nazywał się Odra i zajmował pół piętra Gmachu Głównego Politechniki Warszawskiej.
Klyjent do obrobienia
Bruki warszawskiej Pragi przemierzał pewien jegomość, znany mi z ustnego podania jako bohater tej historii. Przemierzał je raźnym krokiem, kiedy – niczego nie wiedząc – dostrzeżony został przez tzw. element, czyli oprychów, którzy woleli trudnić się rozbojem, niż uczciwą pracą. Dostrzegli w nim klyjenta do skrojenia, mówiąc wprost.
Nie wiem jak to dokładnie było, wiadomo jednak że na dzień dobry pięść jednego z oprychów wylądowała na żuchwie bohatera, a zetknięcie było na tyle energetyczne, że jegomość wylądował na chodniku. Kto wie – pięści być może ćwiczone jeszcze za okupacji. Na chodniku mógł poczuć trochę moc zelówek obu bandziorów, którzy po wstępnej obróbce klyjenta, zabrali się do ogołacania go z posiadanych kosztowności. Nie wiem, czy w portfelu były dewizy, ale z urobku byli raczej zadowoleni. Już na odchodne ich uwagę przykuła…
Obrączka
Porządnie wykonana, złota obrączka. Jednak w związku z tym, że w dawnych czasach nawet złodzieje byli porządni, a już na pewno porządniejsi niż statystyczni przedstawiciele ORMO, ZOMO, czy poczciwej Milicji Obywatelskiej… to miejsce miał ten dialog, który jest clou historii. Adept sztuki złodziejskiej – młodszy z oprychów – sięgnął szybkim ruchem po obrączkę i jął ściągać ją z palca ledwo zipiącej ofiary. Jednak jego mentor, starszy stażem praski złodziej, powstrzymał podopiecznego i zaczął cucić pobitego przechodnia.
– Przepraszam, ta obrączka to z cywilnego, czy kościelnego?
– Z kościelnego… – wycedził okradziony.
– Aha, to zostawiamy.
Papież to jest firma!
O katolickim podejściu do małżeństwa pisałem już we wpisie pt. Czy i dlaczego katolicy mają bzika na punkcie seksu?. Jednak ciężko mi nie ulec wrażeniu, że dobrym podsumowaniem tej historii, której autor wciąż nie może mi się w głowie przypomnieć, będzie następujący, klasyczny dialog z reymontowskiej Ziemi obiecanej: