Zaparkowałem na Nowogrodzkiej, parędziesiąt metrów przed Teatrem Roma. Był ścisk, ale jedno miejsce jakby uszykowane dla nas, do którego szerokim gestem zaprosił wąsaty jegomość po 60-tce (albo i 70-tce), któremu brakowało paru zębów. Wysiadłszy z rydwanu podziękowałem za przytrzymanie rewelacyjnej miejscówki i obiecałem, że gdy będę wracał z obchodu, będę miał przygotowane parę złotych podziękowania.

Pan mi podziękował, pochwalił moją precyzję parkowania, zdradził że sam był zawodowym kierowcą ciężarówek i też tak potrafił… i jakoś tak zeszło na rodzinę. Pochwalił się, że ma dwoje dzieci, każde wykształcone i ożenione, dało mu wnuki. Ale jemu przyjemniej mieszkać w kawalerce nieopodal, dorabiać sobie do emerytury w ten sposób, choć każde z dzieci chciałoby go już wziąć do siebie.

Ale – rzecz mój rozmówca – on się dobrze trzyma i nic mu nie jest, to nie będzie im gitary zawracał dopóki nie ma takiej konieczności. Wtem, zaszkliły mu się oczy. Poczuł się zobligowany wyjaśnić dlaczego mieszka sam. Za parę tygodni minie rok odkąd zmarła mu – w Wigilię – ukochana żona. I wierz mi – to jak mówił słowo ukochana było naprawdę wzruszające. Aż mi się trochę oczy zeszkliły.

Było zimno i Maksio z panią opiekunką przestępowali z nogi na nogę. Ale takiej rozmowy się nie przerywa, nawet za cenę kaszlu albo glutów z nosa aż do pasa.

W Wigilię 2018 r., gdy mój rozmówca miał wyjść do sklepu po ostatnie zakupy do wieczornej wieczerzy i mówił to żonie, ta wyszła z łazienki, przeszła parę kroków i padła na podłogę, a w zasadzie na jego ręce. Po 10 minutach nie żyła, a lekarz pogotowia stwierdził zgon na skutek udaru. Cyk i koniec. Rozpacz.

Tym większa, że to była naprawdę ukochana żona, którą poznał na weselu u kolegi z wojska w Ciechocinku, gdy miała 18 lat. Po miesiącu byli już małżeństwem i z małżeńskimi czułościami czekali do tego czasu. I – na co położył wielki nacisk – zdał sobie sprawę po ślubie, że żona ofiarowała mu swoje dziewictwo.


A tego się proszę Pana dziś nie spotyka!

Pocieszyłem – trochę przez łzy – mojego rozmówcę, że się spotyka, bo u nas było tak samo… ale słuchałem dalej.

Pan wyprawił żonie pogrzeb, a to co dostał od państwa w ramach zasiłku pogrzebowego, dał dzieciom. Popadł jednak w rozpacz i po pogrzebie o mały włos, a nie zginąłby pod tramwajem. Uratował go jednak szwagier. Dał na Mszę za żonę i pewnego dnia przyśniła mu się tak realna, jak żywa. Pytała czy sobie dobrze radzi, czy ma co jeść, troszczyła się. Wszystko grzecznie wyznał jak jest. Powiedziała, że to dobrze i się pożegnała. Szwagier powiedział mu, że to znak, że ma tu na ziemi jeszcze być, a nie zaraz do niej lecieć.

Maksio z panią opiekunką byli zieloni z zimna. Obiecałem panu modlitwę za duszę żony i za wnuki, którym jest potrzebny. W drodze powrotnej wybrałem pieniądze z bankomatu, by je rozmienić kupiłem pieluchy w Rossmannie w Mariottcie… ale okazało się, że godzinę później gdy wracaliśmy do samochodu, naszego uroczego parkingowego już nie było. Pewnie wrócił do domu się ogrzać. No nic. To co dla niego, poszło dzień później na tacę.

Historia wielkiej miłości, dziewictwa i śmierci na Nowogrodzkiej w Warszawie. Kto by się spodziewał. A przy tym wielka lekcja słuchania.

P.S. Myślę, że to dobry pomysł, by pomodlić się za duszę żony bohatera tego wpisu. Nie krępuj się 😉

Wejdź do niezwykłego świata Macieja Gnyszki
i zobacz, jak 
robić networking w jego stylu!

Zapisz się na mój e-dziennik
Maciej Gnyszka Daily