To było dobre 4 lata temu, gdy moja agencja fundraisingowa zaczynała właśnie rozwijać skrzydła. Po latach poniewierki i cierpliwego tworzenia marki, budowania swojej wiarygodności, wreszcie zaczęliśmy zbierać pierwsze premie za cierpliwość i pionierkę. Trafił nam się bardzo ciekawy klient – duża organizacja pozarządowa z dużymi zasobami. Nic tylko cierpliwie to podlewać, by było jeszcze większe. Zaczęło się dobrze. Skończyło – tragicznie.

Początek

W ogóle to zdałem sobie sprawę z tego, że tę historię już gdzieś opisywałem… No właśnie! Została opisana w moim podręczniku fundraisingu 😀 Nie ma to jak przypomnieć sobie o własnej książce po latach, co? No dobra, wracam do opowieści.

Zaczęło się cudownie: organizacja ma problem długofalowy, na który mamy lekarstwo, a dodatkowo prowadzi pewną akcję zbiórkową, która nie idzie tak jak powinna (i na to też mamy lekarstwo). Na dodatek, osoba która odpowiadała za naszą współpracę jest zachwycona od samego początku. Czym? Naszym zespołem i perspektywą współpracy.

Głupia sprawa… i kopanie się z koniem

Pierwszy zonk. Projekt, który mamy prowadzić przypomina zbieranie wody do wiadra, które służyło przez 10 lat za cel na strzelnicy i swoją strukturą przypomina bardziej sito, niż wiadro. Wiemy jak to rozwiązać, ale… organizacja tego nie chce. Wiadrositko kosztowało mnóstwo pieniędzy i nie można go wywalić ot tak na szmelc, zastępując zwykłym emaliowanym wiaderkiem z drewienkiem na pałąku, a wszystko to za parę złociszy w lokalnym sklepie wielobranżowym PPHU Grażynex. Nie i koniec. No więc dobrze, zbieramy bohatersko dalej, tempo nalewania powoli nadrabia tempo odpływu, więc przychody w projekcie rosną już nawet o 300% od startu… jednak to wciąż żadne pieniądze w porównaniu z tym, co można by zbierać.

Co jakiś czas przypominamy o naszej sugestii, by dziurawego wiadrositka się pozbyć, jednak ból po wydaniu mnóstwa pieniędzy na to oryginalne rozwiązanie (a o tym, dlaczego kreatywne rozwiązania są często złe, już pisałem w poście pt. Dlaczego kreatywność i innowacyjność są do…), ból ten sprawiał, że Klient był przywiązany do niego jak żona pijaka-boksera do swego oprawcy.

Jeszcze głupsza sprawa…

Wybieramy się na kolejne spotkanie do naszego klienta. Sytuacja powoli dojrzewa do tego, byśmy powiedzieli wprost, że trochę nie chce nam się dłużej nalewać wody do podbieraka i szkoda na to naszego czasu i pieniędzy Klienta. Z tej okazji na spotkanie kopnąłem się także ja. Jechaliśmy z całą ekipą moim samochodem. Jeden z kolegów chciał przetestować swoją nową aplikację do nawigacji. No więc testujemy. Przejeżdżając przez Wisłę, usłyszałem pytanie od jednego z chłopaków, czy na pewno po drodze do tej fundacji przekraczało się Wisłę. Jako, że lubię polegać na technologii, powiedziałem, że może dotąd się nie przekraczało, ale jeśli apka podpowiada tę trasę, to widocznie będzie szybciej.

Dojechaliśmy wreszcie na miejsce. Był środek lasu. Przebiegł bażant, a patyk, który przyczepił się do podwozia już zaczął mnie denerwować. Cholera! To nie tutaj. Zawracamy. Napotkana pod sklepem spożywczym pani na rowerze zeznała, że w życiu nie słyszała o takiej fundacji tutaj. Popatrzyliśmy na mapę. No tak. Pod Warszawą są dwie miejscowości o tej samej nazwie. Jesteśmy w tej drugiej, odbitej symetrycznie od drugiej wzdłuż osi Wisły. W linii prostej 40 km. Jadąc ulicami ponad 60 km. Spotkanie właśnie ma się zacząć.

Game over

Spotkaliśmy się z tą organizacją jeszcze raz. Nie byli w stanie uwierzyć, że nie byliśmy w stanie trafić w miejsce, w którym już byliśmy. Nasza współpraca się zakończyła niesmakiem. Zostaliśmy posądzeni o wyższy iloraz inteligencji, niż ten faktyczny.

Post mortem…

Chichot historii polega na tym, że po naszym rozejściu, organizacja postanowiła wdrożyć naszą rekomendację dotyczącą wiaderka. Co się okazało? W ciągu tygodnia wpływy zwiększyły się PAROKROTNIE. Dziękuję za uwagę. To byłem ja – Wasz śmieszek.

 

Wejdź do niezwykłego świata Macieja Gnyszki
i zobacz, jak 
robić networking w jego stylu!

Zapisz się na mój e-dziennik
Maciej Gnyszka Daily