Pamiętacie rok temu tkliwą konferencję prasową pewnego duchownego pracownika Kongregacji Nauki Wiary, który w blasku fleszy poinformował, że znalazł męża, w Kościele gnębi się homoseksualistów i fogule? Jeśli nie pamiętacie, to przypominam. Potraktowaliśmy to jako wypadek przy pracy – i w sumie słusznie… ale nie do końca. 

Trylogia

To już trzeci tekst na temat trwającego kryzysu wizerunkowego Kościoła. Paradoksalnie – ten, od którego zamierzałem zacząć, jednak wypadki tak się potoczyły, że zacząłem w zasadzie od końca, czyli tekstem pt. Przestaję być katolikiem, który później rozwinąłem wpisem pt. Wake up, czyli o grillu, na który wszedł polski Kościół. Jeśli nie masz ich jeszcze za sobą, to gorąco polecam 🙂

Dwie historie ks. Charamsy

Wydaje mi się, że najczęstsza interpretacja sprawy ks. Charamsy jest mniej więcej taka:

Łokurde, co za przypałowiec! Wyjechał do Rzymu i chyba mu tam nieźle odbiło, dobrze że sobie odszedł.

Z ostatnią częścią komentarz bym się zgodził, ale z pierwszą niekoniecznie. Ciężko mi uwierzyć w tak nagłą transformację człowieka, raczej kupuję opowieść o tym, że po latach postanowił zrobić coming out. I tu mamy dwie historie, do których dotarłem, a które nie muszą być ze sobą sprzeczne.

Pierwsza – z tego, co wiem, rodzina naszego bohatera była kompletnie zaskoczona jego krokiem. Nie dlatego, że myśleli, że go nie dokona, tylko dlatego, że w ogóle nie wiedziała o jego skłonnościach. W ogóle! Wiarygodność tej narracji uważam za wysoką, bo pochodzi z zaufanego źródła.

Druga – pochodzi od kolegi, który badał ten przypadek, jest zgoła inna. Wg jego analiz, tak imponująca kariera młodego duchownego właśnie wynikała z jego skłonności. Z tego co się ex post dowiedział w diecezji, podobno wśród duchowieństwa głośno było nie tylko o skłonnościach Charamsy, ale i o intensywnym życiu seksualnym, przez którego intensywność musiał być kilkukrotnie przenoszony, aż w końcu nadarzyła się okazja sprzedać problem i wyekspediować do Rzymu. Według wywiadu, którego dokonano, w Rzymie z kolei znalazł się protektor, który spadochroniarza z Polski rekomendował na odpowiednie stanowiska i pomagał robić karierę. Wiarygodność tej narracji również oceniam wysoko, bo pochodzi ze źródła, które mnie nigdy nie zawiodło, ale pewności oczywiście nie mam.

Obie narracje mogą być prawdziwe, bo jak uczy doświadczenie – sprytny konspirator i mitoman, może wykreować kilka, do kilkunastu różnych światów dla różnych grup docelowych 🙂

Cel strategiczny

Przyjmując powyższe za prawdę, odpowiedzmy sobie na pytanie: jak to w ogóle możliwe? Jak to możliwe, że figle naszego bohatera nie zostały ukrócone na etapie diecezjalnym? Następnie, jak to możliwe, że pożar gaszono benzyną i eksportem do serca Kościoła? Na końcu – jak to możliwe, że właśnie tam rak się rozwinął i dał przerzuty? Ależ to proste – to jest tak samo możliwe, jak to że zdradził Judasz (jeden z Dwunastu, a nie jakaś piąta woda po kisielu!). Jednak bliżej patrząc, mamy chyba do czynienia z jedną rzeczą. Brakiem poczucia celu strategicznego.

Św. Maksymilian i Goldratt

Chyba nie zdziwię Cię, jeśli powiem, że w tych trudnych czasach dobrym drogowskazem jest św. Maksymilian. Wczoraj przypomniałem sobie jeden fragment filmu, który nagraliśmy o nim. Ten fragment, w którym o. Kosmana, biograf wizjonera z Niepokalanowa, opowiada o tym jak Maks radził sobie z nadużyciami na tle seksualnym na swoim podwórku. Recepta była bardzo prosta i wprost związana z celem, który miał – podbojem całego świata dla Niepokalanej. Posłuchaj od 18 min. 30 sek.:

Dlaczego reagował szybko i zdecydowanie? Nie mógł znać Eliyahu Goldratta, twórcy teorii ograniczeń, którego uwielbiam, ale skoro Goldratt równa się po prostu zdrowy rozsądek, to… po prostu Maksymilian umiał myśleć jak mało kto. I to myśleć o tym jak skutecznie dążyć do celu, mimo wielu rozproszeń po drodze. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na ciągnięcie ogona niewłaściwych ludzi za sobą, bo nie osiągnie wtedy celu. Co więcej, celem strategicznym żył na tyle intensywnie, że z jego punktu widzenia oceniał nawet drobne decyzje.

Dziś niektórzy powiedzieliby, że miał nieludzkie podejście i był zbyt zorientowany na cel, a nie ludzi. Jednak ten, kto zna dobrze naszego patrona wie, że to nieprawda. Było surowy, ale surowość przyprawiał słodyczą 🙂

Jak to się ciekawie składa, że właśnie teraz, w przyszłym tygodniu organizujemy pielgrzymkę do Niepokalanowa. Wygląda na to, że czerpać będziemy nie tylko z niego jako figury przedsiębiorcy, ale także przełożonego, który odpowiedzialny jest za to, by nie tracąc ludzi i samego siebie – osiągnąć cel ostateczny organizacji. Nie mogę się doczekać:

Jeśli ustalenia mojego kolegi są prawdziwe, to znaczy to, że na tylu szczeblach zatracono cel strategiczny Kościoła, że to aż trudne do uwierzenia. Od szczebla lokalnego, po centralny najwidoczniej zapomniano po co jest Kościół i że ze wszystkich czynów osądzeni zostaniemy po śmierci.

Wyznał mi ostatnio jeden ksiądz po lekturze ostatniego wpisu na blogu, że nie wie czy i jak wplatać te wątki do kazań, i że w sumie nie wie co ma mówić. Odpowiedziałem, żeby po prostu mówił to, o czym milczenie wyrzuci mu Pan Jezus na Sądzie. Nic prostszego.

Więzy, które trzeba zerwać

My, Polacy – daliśmy Kościołowi nie tylko św. Jana Pawła II, ale i ks. Charamsę. Życzę oczywiście temu ostatniemu, by się opamiętał i dołączył do grona świętych, jednak na razie musi nam posłużyć za antytezę świętego papieża Polaka. Jednak takich mniej znanych Charamsów mamy wielu więcej i to w różnym wieku. Niektórzy są już wiekowi, a swą karierę zaczynali… służbowo. Tak, tak, miłe dziatki – policja polityczna w PRL-u, tym najweselszym baraku w całym Układzie Warszawskim – zupełnie wesoło wprowadzała do seminariów swoich szpionów, albo werbowała tych, których słabość do mężczyzn wyszła na jaw przy jakiejś okazji. A że z homoseksualizmem aż do lat dwutysięcznych nikt się w Polsce za bardzo nie obnosił, to bardzo niewykluczone, że montaż polskiego lobby homoseksualnego, które ubrało się w ornat i ogonem na Mszę dzwoni to dzieło bohaterskich milicjantów i esbeków.

Jak wiemy, z peerelem polski Kościół rozliczył się przykładnie i do gołej kości… hue hue. Dobrze, bez żartów. W mojej ocenie oba zjawiska są braćmi syjamskimi i dopóki nie rozluźnimy więzów, które spętały bohaterski skądinąd polski Kościół w okresie komuny – będziemy się wstydzić za duchowe dzieci (a raczej mężów) kościelnych niedobitków akcji Hiacynt.

Wiem co mówię – dość dobrze znam przypadek jednego z księży, którzy do seminarium weszli służbowo. Od zawsze jest ateistą, Mszę odprawia w zasadzie tylko w niedzielę, sterroryzował wikariuszy, najlepsze relacje ma z lokalnym bandziorem, któremu wynajmuje lokal na pralnię brudnych pieniędzy, za co ten ostatni odwdzięcza się na różne sposoby. Aha, jest także proboszczem. Była okazja, by sprawę wyczyścić, jednak okazało się, że musi mieć dobre teczki w szafie plebanii, skoro przełożeni się go boją. Muszę wspominać o tym, że jest homoseksualistą, a jego partner, którego umieścił na jakiś czas w szkole jako katechetę, wyleciał z niej w jednoznacznych okolicznościach, wskazujących na to, że badania, które stwierdzają, że większość przypadków molestowań ma homoseksualny charakter są prawdziwe.

Nie powiem, że to przypadek jakich wiele, bo to jedyny jaki znam tego rodzaju, jednak przyznacie, że szokuje 🙂 Po prostu długie ramię komuny.

Co na to Marcel?

Odkąd przeczytałem biografię abp Marcela Lefebvre’a nie mogę się oprzeć wrażeniu, że kiedyś zostanie wyniesiony na ołtarze. Nieposłuszeństwo Papieżowi w latach 80-tych i wyświęcenie 4 biskupów motywował stanem wyższej konieczności spowodowanym kryzysem Kościoła przenikającym samych szczytów. W Polsce było to kompletnie niezrozumiałe. Teraz jednak chyba wychodzi na to, że być może wielki apostoł Afryki nie był aż tak bardzo w gorącej wodzie kąpany…

Wejdź do niezwykłego świata Macieja Gnyszki
i zobacz, jak 
robić networking w jego stylu!

Zapisz się na mój e-dziennik
Maciej Gnyszka Daily