Zdążyłem się przyzwyczaić od zeszłego roku, że przed 11.11. nie ma spokoju. A to dzwonią do mnie funkcjonariusze BORu, jak w zeszłym, a to dziennikarze Eski Rock i Onet.pl jak w tym roku. Cóż, należy nauczyć się z tym żyć. Jest jednak postęp. Otóż, portal NaTemat.pl (pieszczotliwie przez niektórych internautów nazywany „parówka.pl”) po paru dniach zreflektował się, że jednak naśmiewanie się z 399 zł za miejsce obok red. Ziemkiewicza na organizowanej przeze mnie Nocy Wolności, to obciach.
Oczywiście, że to obciach, drodzy autorzy NaTemat.pl! Posłużę się analogią. Śmianie się z balów dobroczynnych, to jak śmianie się z tego, że ktoś woli pić kawę z filiżanki, zamiast z blaszanego kubka. „Wot, hrabia się znalazł” stwierdziłby pewnie ktoś mało obyty. I właśnie na „mało obytych”, jeśli nie gorzej, wyszli redaktorzy GW i idący im w sukurs redaktorzy NaTemat.pl.
Opamiętali się jednak i ze zdziwieniem odkryli, że to z czego się śmieją, to absolutna norma w cywilizowanym świecie. Ba! Nawet w Polsce, nie mówiąc o USA, które zwyczajowo nad Wisłą są stałym punktem odniesienia w ocenie tego, czy coś ma prawo istnieć, czy nie. I bardzo dobrze, że napisali drugi tekst, sięgając choćby po opinie ekspertów (w tym Roberta Kawałko). Z drugiej jednak strony świadczy to o braku zdrowego rozsądku, bo do tych samych wniosków można by dojść samodzielnie…
Najsłabszym momentem tekstu jest próba przypisania swego pierwotnego zdziwienia całemu społeczeństwu, w myśl zasady: Jeśli już ja się mylę, mógłby zrobić to każdy!
Choć o balach dobroczynnych mam wiele do powiedzenia, to jednak z braku czasu wpis na ich temat muszę odłożyć na później. Teraz tylko dający wiele do myślenia cytat ze wspaniałych „Pamiętników” św. Zygmunta Sz. Felińskiego. Rzecz dzieje się w Paryżu w 2. ćwierci XIX wieku. Bal polski w Hotelu Lambert organizuje księżna Adamowa Czartoryska.
Że największe atoli oburzenie w nieprzyjaznym obozie [chodzi o socjalistów – przyp. MG] wywoływały coroczne bale na dochód emigracji w Hotelu Lambert dawane (…). Prawda, że były one czarujące i budziły podziw nawet w Paryżu tak oswojonym z przepychem i najwyższą elegancją, ale to dzięki jedynie genialnej pomysłowości księżny Adamowej, która istotnych dokazywała dziwów, urządzając tę zabawę, na którą cisnęły się wszystkei znakomitości nadsekwańskiej stolicy, pomimo że wejście kosztowało dwa luidory (…)
Wrażenie to [podobieństwa do „Baśni tysiąca i jednej nocy” – przyp. MG] potęgowało się jeszcze widokiem tysiąca par strojnych, wirujących szalonym pędem wkoło wodotrysku i niknących jak nimfy lub sylfidy w zieleni palm, kamelii i lotusów. (…) W pousinowskiej znowuż galerii urządzony był tak zwany bazar, przynoszący niemal drugie tyle dochodu, co bilety wchodowe. Na długo przed balem księżna Adamowa i najbliższi jej znajomi zbierali na ten cel drobne fraszki, odznaczające się gustem i wytwornością, dokupywało się nawet wiele modnych i eleganckich drobiazgów i wzdłuż tej galerii urządzały się małe kramiki, napełnione cackami i galanteriami, oraz bufety z ciastkami i likworami. Każdy taki sklepik miał swoją specjalność, kramarką zaś była jedna z dam do najwyższej arystokracji należących. Ceny przedmiotów wystawionych na sprzedaż zastosowane były raczej do szczodrobliwości kupujących, niż do rzeczywistej wartości towaru. (…) Przy stolikach zwłaszcza bardzo poważnych lub wpływowych osób krezusy paryskie za tym większy poczytywały sobie zaszczyt, im doszczętniej zostały zrabowane. Do bufetu na przykład, w którym gospodarowała księżna Wirtemberska, zbliżył się Rotszyld, a zjadłszy jakieś ciastko, spytał, co się należy. „Jak od pana – pięćset franków” – odrzekła sędziwa księżna z uprzejmym uśmiechem, z jakowej dystynkcji król bankierów niezmiernie był zadowolony. Przy stoliku znowy księżny La Rochefoucauld, słynnej ze swej piękności, jakiś lord angielski, spostrzegłszy, iż jeden z kędziorów kruczych jej włosów wskutek spuszczenia głowy znalazł się między wstążkami i koronkami rozłożonymi na stole, zapytał żartem, czy i ta ozdoba była też do sprzedania. Piękna pani w tej chwili odcięła ukazany pukiel i podając go lordowi, rzekła: „Dwieście franków”. Nic też dziwnego, że podobna wenta wzbogacała kasę niepomiernie. Ci, co patrząc przez pryzmat niechęcji, to tylko widzieli, co znaczne koszta za sobą pociągało, gorszyli się na widok przepychu iście królewskiego, z jakim przyjęcie było urządzone; ostateczny wszakże wynik finansowy bywał zwykle tak świetny, że czysty dochód z balu stanowił dla biednych emigrantów również królewską ofiarę (…).
Z. Sz. Feliński, Pamiętniki, Warszawa 2009, s. 263-265
Konkluzja? Trzeba być na Nocy Wolności 🙂