Napisałem kiedyś na Facebooku, że nie chodzi o to, by było miło. Refleksja ta naszła mnie po spotkaniu z przedstawicielami pewnej katolickiej fundacji, którzy tak bardzo chcieli, by było miło, że… w efekcie zrobiło się bardzo niemiło. Uświadomiłem sobie, jak to doświadczenie jest dobrą metaforą wielu rzeczy, które mnie… denerwują? Irytują? Sam nie wiem. Poczytajcie, może się ze mną zgodzicie.

Pewna kolacja

Do spotkania doszło w następujących okolicznościach. Bardzo podobnych do tych, które zarysowałem w poprzednim wpisie, tym o krasnoludkach. Mamy więc fundację, która z pobudek zarówno społecznych, jak i religijnych, zajmuje się dużą grupą ludzi ze społeczeństwa wykluczonych. Jej działania nie tylko pozwalają owym podopiecznym powrócić do społeczeństwa, ale i w wielu przypadkach dojść do wiary, odkryć Pana Boga. Śmiało można stwierdzić, że organizacja robi to z pomysłem i bardzo dobrze. Jest jednak problem — dotychczasowy główny Darczyńca powoli dochodzi do przekonania, że efektywność organizacji można by poprawić nie tylko paro-, ale nawet paręnastokrotnie — i poszłaby z tym w parze także efektywność inwestowania środków. Dlatego też wpadł na pomysł umówienia spotkania, na którym przekonam organizację do porządnego zajęcia się fundraisingiem. Niestety, szybko zorientowałem się, że przedstawicielom fundacji jest dobrze, tak jak jest, choć strasznie na ten stan narzekają, a na nasze propozycje reagują myśleniem magicznym — tj. oczekiwaniem, że pieniądze po prostu się pojawią — i niechęcią do zajęcia się ich planowym pozyskiwaniem.

Co więcej — jakiekolwiek próby perswazji, pokazywania, że jeśli nic się nie zmieni, nie będzie możliwe zbudowanie ośrodka, gdzie pomagać będą mogli na większą skalę i bardziej profesjonalnie, oraz że prawdopodobnie ich szeregi się przerzedzą ze względu na niemożność ciągłej pracy za darmo, zbywali słowami:

Ale przecież fundacja to nie firma, tu nie można tak myśleć.

Albo:

Nie po to uciekałem z korporacji, żeby teraz siedzieć w Excelu.

Wybaczcie, ale nie mogłem sobie odmówić ilustracji tej sytuacji legendarną okładką pewnego chrześcijańskiego zespołu muzycznego z USA:

Hey boy! Girls just wanna have some fun 😉

Fideizm, jeśli nie kwietyzm

Myślę, że te dwa pojęcia dobrze oddają to, jak bym podsumował tę sytuację. Na tym jednak nie może skończyć się jej charakterystyka. Tu tkwi jeszcze dobroludzizm, który zdefiniowałbym jako dążenie do tego, by w każdej sytuacji za wszelką cenę było miło (podkreślę — za wszelką cenę).

Uważam, że ta trójka zjawisk jest dziś bardzo popularna i przez swoich wyznawców jest mylona po prostu z wiarą. Do tego stopnia, że wiarę pozbawioną któregoś z tych trzech nalotów traktują jak coś podejrzanego, może nawet niewiarę. Nie zamierzam tu pisać jakiegoś wyczerpującego manifestu, jednak jeśli jeszcze nie czujecie, co mam na myśli — przytoczę definicje z Wikipedii 🙂

Kwietyzm

nurt w Kościele katolickim w XVII–XVIII w., kładący nacisk na osiągnięcie mistycznie pojętego spokoju (łac. quietus) wewnętrznego. Wedle kwietystów, chrześcijanin powinien całkowicie zdać się na łaskę bożą, wyzbywając się trosk i nie pokładając nadziei na zbawienie we własnych staraniach. Za twórcę nurtu uważa się hiszpańskiego księdza Miguela de Molinos (zm. 1696). Głównym propagatorem był jednak biskup Cambrai François Fénelon (zm. 1715). Kwietyzm został potępiony przez papieży Innocentego XI w 1687 r. i Innocentego XII w 1699 r.

Co do kwietyzmu dodam tylko, że pojawił się już w czasach apostolskich i przeciw niemu protestował już św. Paweł, pisząc do Tesaloniczan o tym, że

(…) kto nie chce pracować, niech też nie je. [2 Tes 3,10]

Zwróćmy jeszcze dla porządku uwagę, że pod ten wątek podpiął się Lenin i głosił łudząco podobną tezę, jednak morderczo różną. Brzmiała ona tak:

Kto nie pracuje, niech nie je.

Widzicie różnicę? 😉

Fideizm (od łac. fides – wiara)

to pogląd filozoficzny i teologiczny głoszący prymat wiary nad poznaniem rozumowym i teoriami naukowymi. Według fideisty poznanie religijne w postaci objawienia wyprzedza poznanie rozumowe, a jedynym źródłem wiedzy w kwestiach wiary i etyki może być jedynie stała tradycja ludzkości oparta ostatecznie na pierwotnym Bożym Objawieniu. Jest to więc antyracjonalizm lub irracjonalizm, bo przyjmuje się istnienie prawd niedostępnych poznaniu rozumowemu.

(…)
W 1846 Pius IX wydał encyklikę Qui pluribus traktującą o ówczesnych problemach doktrynalnych, wśród których odrzucił fideizm jako kierunek błędny. Encyklika ta stanowiła później fundament dekretu o wierze wydanego przez Sobór watykański I. Sobór ten w Konstytucji dogmatycznej o wierze katolickiej Dei Filius (1870) ostatecznie potępił fideizm twierdząc, że przylgnięcie do wiary nie może być równoznaczne ze ślepym ruchem duszy. Ten sam sobór potępiał jednak także skrajny racjonalizm teologiczny, pozostający pod wpływem pozytywizmu.

Obecnie Kościół katolicki także przeciwstawia się tendencjom fideistycznym, co widoczne jest w szczególności w encyklice Jana Pawła II Fides et ratio.

 

Powody i skutki

Tak wielka popularność trzech scharakteryzowanych wyżej poglądów ma na pewno wiele powodów i etiologia tego zjawiska jest na tyle złożona, że kilka pokoleń socjologów religii może żyć z grantów asygnowanych, by poznać to zjawisko dogłębnie. Jednak mnie wystarcza jedna teza. Moim zdaniem powodem tego nasilenia dobroludzizmu i wynikających zeń fideizmu i kwietyzmu jest po prostu powszechny dziś brak powagi. Czym on jest? Przede wszystkim brakiem heroizmu i poczucia odpowiedzialności za powierzony sobie czas oraz talenty. O pewnym aspekcie tego zjawiska pisałem już we wpisie pt. Bądźmy poważni, który polecam jako rozszerzenie.

Jeśli chodzi o skutki, to w najbliższych kilku osobnych wpisach blogowych będę je wskazywał, aż przez przypadek ks. Sowy dojdę do odpowiedzi na pytanie, które postawiłem w tym wpisie na Facebooku (swoją drogą można jeszcze odpowiadać):

Jednak dla rozgrzewki pokażmy parę drobnych, modelowych przykładów opisywanych tu zjawisk, przy czym opisana na początku pewna kolacja jest sama w sobie znakomitym obrazkiem w tym względzie.

Ksiądz powiedział, że musi być dobrze!

Zgłosiła się do mnie kiedyś rodzina, która postanowiła poprowadzić firmę. W związku z przeżytym gwałtownym nawróceniem, firmę tę stworzyli oczywiście po to, by szerzyć Chwałę Bożą. Chodziło o restaurację, która nie tylko da ludziom z okolicznych osiedli okazję do odsapnięcia, miłego spędzenia czasu i budowania więzi, ale także da okazję do zetknięcia się z żywotami świętych, dobrą lekturą, ulotkami na temat rekolekcji, etc. Bardzo dobry pomysł.

Jednak coś poszło nie tak. Firma dołowała w zasadzie od początku i była studnią bez dna. Kolejne modlitwy z charyzmatykami, kolejne rekolekcje z przybywającymi zza mórz prowadzącymi, którzy widzieli w tym dziele Wolę Bożą, niestety nie zmieniały sytuacji. A przecież — z punktu widzenia właścicieli — zrobili absolutnie wszystko, by Pan Bóg błogosławił temu dziełu…

Gdy — chcąc pomóc — przyjrzeliśmy się firmie, bardzo szybko zdiagnozowaliśmy powody niepowodzenia. Dbając o wszelkie aspekty nadprzyrodzone przedsięwzięcia, właściciele zapomnieli o aspektach przyrodzonych. Troszkę było to tak, jakby odkręcić wodę w wannie na całą moc i siedzieć w wodzie po kostki, modląc się usilnie, by kurki same się zakręciły, a woda nie zalała sąsiadów i nie zniszczyła podłogi oraz cokołów. Schodząc z analogii na konkretną sytuację — leżało dosłownie wszystko. Zespołowi nie zależało na niczym. Właścicielom nie chciało się wystawić potykacza przy pobliskiej dużej ulicy, by zaprosić do środka zgłodniałych klientów. Opcja dowozu potraw odpadła bardzo szybko, bo menedżer stwierdził, że nie po to jest menedżerem, by rozwozić potrawy. A że nikogo innego poza kucharzem i kelnerami nie było, to i dostawy nie były dostępne, bo właściciele nie zmienili podejścia menedżera albo go nie wymienili — chcą nade wszystko, by było miło. Wszystko to na gigantycznym warszawskim osiedlu, gdzie w okolicy działało mnóstwo knajp mniej i bardziej prestiżowych od wspomnianej. Firmy już nie ma, przepadła wraz z oszczędnościami tych dobrych skądinąd ludzi, którzy dali sobie wmówić, że sama wiara wystarczy.

Uwielbienie ponad wszystko

Jednym z ciekawszych aspektów fideizmu jest też to, że choć ma on znamiona brania wiary na poważnie, to w istocie polega na jej lekceważeniu. Popatrzcie na ten przykład. Wydarzenie organizowane przez pewne duszpasterstwo. W przerwie między sesjami plenarnymi na gitarach plumka zespół, który prowadzi uwielbienie. Często bywa tak, że sesja plenarna musi chwilę poczekać, bo lider zespołu złapał za dobry flow i nie może skończyć. No cóż, bywa i tak. Himalaje jednak osiągnęliśmy, gdy w momencie zakończenia wydarzenia, gdy do rozpoczęcia Mszy Świętej wieńczącej spotkanie, a która odbywała się w pobliskim kościele oraz odprawiona miała być przez miejscowego ordynariusza, zostało już niewiele czasu… lider grupy muzycznej od uwielbienia stwierdził, że teraz jeszcze czas na świadectwa! Efekt? Większość uczestników wtargnęła na Mszę w połowie czytań.

Wiecie co to znaczy? Okazało się, iż dla hardkorowego fideisty świadectwa, czyli w najgorszym wypadku podniosłe wielomówstwo o sobie samym, znaczyło więcej niż Najświętsza Ofiara. Paradoksalny obrót sprawy, prawda?

Będę zwalniał tylko w ostateczności!

Kolejny przykład to mój kolega, który zarządzał pewną firmą. Wieloletnie zaniedbania (oczywiście spowodowane opisywaną trójką błędów) spowodowały, że nie tylko firma świadczyła usługi beznadziejnej jakości, ale jeszcze miała zbyt dużo pracowników, którzy na dodatek przyzwyczaili się do niskich wymagań. Na domiar złego — klienci byli doskonale świadomi tego splotu okoliczności, dlatego zamówienia leciały na łeb na szyję. Efekt? Szef firmy — zamiast szarpnąć cuglami, zadbać o jakość, zostawić na pokładzie najlepszych i najbardziej zmotywowanych ludzi — dał się ponieść fałszywemu heroizmowi oraz miłosierdziu (oczywiście z pobudek związanych z wiarą) i sam zatrudnił się gdzieś indziej na etacie. Po co? By ulżyć bilansowi firmy i ocalić swoich pracowników. Ocalił, na całe dwa miesiące, kiedy to firma padła. Trochę jak z cytatem z Churchilla:

Mając do wyboru wojnę i hańbę, wybraliśmy hańbę, a wojnę będziemy mieli i tak.

To jest manipulacja!

Ostatni przykład dowodzi, że z tym wszystkim łączy się pewien sentymentalizm, romantyzm. Prowadziłem kiedyś pogadankę dla pewnej diecezjalnej instytucji, której groziło zamknięcie. Celem spotkania było zainspirowanie ich do profesjonalnego zbierania darowizn. Rozwodziłem się zarówno nad ogółem, jak i nad szczegółem — podając kilka ciekawych faktów na temat tego, jak ludzie przekazują darowizny i co z tego wynika (mniej więcej to co w mojej książce o fundraisingu, której kolejny dodruk się rozchodzi).

Na to jedna z pracownic instytucji zapalczywie rzecze:

Ależ to jest manipulacja! Jeśli ktoś chciałby przekazać darowiznę, to i tak ją przekaże. Nie trzeba używać takich metod.

Na próżno tłumaczyłem, że przy przyjęciu takich kryteriów oceny, osobiste zbieranie przez proboszcza tacy w niedzielę jest szczytem manipulacji, NLP i nie wiem czego jeszcze, wszak robi to najwyższy autorytet duchowy na oczach całej społeczności, więc nasza wolność i dobrowolność jest skrajnie ograniczona przez spojrzenia sąsiadów i perspektywę tego, że zbierającego spotkamy później w konfesjonale. Pełen szantaż i manipulacja.

Tacę powinno się zbierać dwa piętra pod ziemią, w ciemnym lochu, po przejściu wąskiej ścieżki z zasiekami, tak abyśmy mieli pewność, że darowizny złożyli ci, którzy naprawdę chcieli. Tego już nie powiedziałem, ale sprowadzenie sposobu myślenia do absurdu aż cisnęło mi się na usta. Nie muszę chyba mówić, że nikogo nie przekonałem i ta współpraca była prawdziwą orką na ugorze…

A to kolejna niezwykle wdzięczna okładka pewnego chrześcijańskiego zespołu z USA 😉

Jak być powinno?

No właśnie… a jak być powinno? Macie jakieś pomysły, które mnie zainspirują do napisania ciągu dalszego? Czekam na nie w komentarzach poniżej 🙂 A ciąg dalszy już niebawem!

Ciąg dalszy…

… znajdziecie we wpisie pt. Taśmy Sowy. Czego na nich nie usłyszeliście?

Wejdź do niezwykłego świata Macieja Gnyszki
i zobacz, jak 
robić networking w jego stylu!

Zapisz się na mój e-dziennik
Maciej Gnyszka Daily